31.05.2004r.

"...Zaklinacze łez" - czyli kilka nieobiektywnych słów na temat koncertu Múm w Poznaniu 21 maja 2004 roku


Do Poznania na koncert Múm pojechałem wraz z Dóttir, istotą w której zakochałem się po uszy już w momencie gdy ją pierwszy raz ujrzałem na warszawskich Jelonkach. Wystarczyło mi jedno jej spojrzenie, jeden ruch, jedno jej dotkniecie, by oniemniec z zachwytu. Smukła, zgrabna sylwetka, zniewalający zapach, a do tego, o czym przekonałem się dopiero po jakimś czasie, okrutna inteligencja. Wiedziałem, ze któregoś dnia będziemy tworzyć dobraną parę.

Dwa dni później wodząc palcem po opływowych kształtach Dóttir, głaszcząc ją i ciesząc się z tego, ze leży ona obok mnie, postanowiłem, ze pojedziemy razem do Poznania na Múm i spotkanie z Jolą, Kińcem, Tomkiem i Qortesem [Znanych z forum ICELAND.PL. Zapraszam przy okazji na forum i stronę]. Pomysł okazał się idealny, przeżyłem najwspanialszy koncert mojego życia, a do tego, dzięki Dottir, którą tylko ja tak nazywam, udało mi się uwiecznić ten niezwykły wieczór, ucztę dla zmysłów, na taśmie DV. Choć Dottir po islandzku znaczy córka, postanowiłem już, że któregoś dnia jej się oświadczę. Jest idealna, a do tego przecudowna. Jej panieńskie nazwisko to Canon 730 I.

Najcudowniejszy był jednak koncert dzieciaków z grupy Múm. Zawsze miałem problemy z precyzyjnym określeniem muzyki jaką grają islandczycy, operując nazwami "sen z głowy dziecka', "muzyka ciszy" starałem się, i nadal będę to robił pytany o Múm, uchwycić jak najwięcej z tej kruchości, intymności, ujmującego piękna, lekkości a za razem ciężaru, radości i smutku, skrajności których mnóstwo w muzyce Múm (tytuły płyt mówią same za siebie - pierwsza - " Yesterday was dramatic, today is ok." druga już "Finally we are no one", ostatni "Summer make good" ). W piątek w klubie "Eskulap" w Poznaniu nie musiałem niczego nazywać, niczego określać, po prostu czułem, czułem przeszywające na wskroś moją duszę dreszcze, wzruszenie, smutek a zarazem radość i nadzieję, gdy zabrzmiały dźwięki ukochanego "We have the map of the piano" moje serce zostało zahibernowane doszczętnie. Zapaliłem papierosa i odpłynąłem, a po moim policzku spłynęła nic nie znacząca, jakże narcystyczna, zaklęta przez islandzkich szamanów łza. Wyłączyłem kamerę i niczym lunatyk wśród rzeszy sobie podobnych, stałem resztę wieczoru, szklanymi oczami wpatrując się w przepiękną Kristin, wsłuchując się w jej natchniony szept i amelodyjną grę na pile. Pod wpływem tych niezwykłych chwil byłem jeszcze na długo po koncercie, tak gdy za pięć dwunasta dowiedziałem się, ze powrotny pociąg do Warszawy o 00.55 jeździ tylko w czerwcu i wrześniu, a następny jest dopiero o 2.20, czy gdy okazało się, że w zapchanym zalanymi w trupa, śmierdzącymi wyrostkami pociągu (tym 2.20), muszę jechać siedząc na takim zydelku na korytarzu co od ściany się odchyla, bo przedziały albo zapchane albo strach do nich pukać. Na szczęście w duszy nadal grał mi Múm. Nic nie było w stanie popsuć mi nastroju.

Bez wątpienia był to najlepszy koncert na jakim udało mi się w życiu być. Bez wątpienia Múm jest moim najukochańszym zespołem, najbliższym memu sercu, naturze i marzeniom. To właśnie gdy usłyszałem płytę "Finally we are no one" zapragnąłem jechać na Islandię. Wierzę, ze tylko w naprawdę niezwykłym miejscu mogła powstać tak niezwykła muzyka.

jeanvaljean



Skomentuj ten artykuł na forum