Pomidorowa zajmowała pół plecaka. Mieliśmy wszystko, co pozwoliłoby nam przeżyć przez 3 tygodnie,
zdani tylko na siebie gdzieś w sercu Islandii. Jeszcze wtedy nie mieliśmy pojęcia, co znajdziemy
na wyspie... Jedyną pewną rzeczą był samolot, czas pomiędzy przylotem i odlotem i to jak go
wykorzystamy zależał jedynie od nas i poniekąd od zawartości naszych portfeli (a raczej
braku ich zawartości).
Pociąg do Świnoujścia, prom, Kopenhaga, lotnisko... i zupełnie inny świat. Keflavík około 24.00,
wtedy dopiero zaczęło zachodzić słońce, nie mieliśmy więc pojęcia, która tak naprawdę jest godzina.
Pierwszy zapytany człowiek na parkingu bez najmniejszego problemu podwiózł nas na przedmieścia
Reykjaviku, dalej też poszło łatwo kolejny stop. Może o 00:30, może o 1:00 w nocy w końcu wylądowaliśmy
w centrum. Chcąc jakoś przeczekać noc przycupnęliśmy grzecznie w śpiworkach na ławeczce. Nawet nie wiem
czy minęło pół godziny, kiedy przystanął obok jakiś człowiek i zapytał czy mamy zamiar spędzić tu noc.
Widocznie widząc co się święci, nie czekając na odpowiedź stwierdził, że mieszka tu obok, poza tym ma
wolny salon i chętnie nas przenocuje. Byliśmy w tak ciężkim szoku, że bez słowa zebraliśmy wszystkie
rzeczy i grzecznie poszliśmy za Tobym, naszym pierwszym dobroczyńcą. Potem było jeszcze ciasto
urodzinowe gospodarza, porto, rozmowy o Polsce. Kiedy nad ranem kładliśmy się spać, powiedział tylko,
że pewnie nie wstanie do południa, wiec możemy sami się obsłużyć i po prostu iść, o której
nam pasuje.
Reykjavík zajął nam zaledwie połowę następnego dnia, katedra, zakupy butli z gazem,
wyjście "na stopa". Znowu mieliśmy szczęście - zabrał nas Halldór. Cel początkowo Selfoss. Jego
szybki islandzko-angielski monolog pozwalał nam jedynie na kiwanie głowami i rzucanie od czasu do
czasu: yes na zmianę z yeah. Po jednym z takich zdań usłyszawszy tylko rhfalcin hdsbkfykas jhdgdjf
my grandma's house wylądowaliśmy w domu jego babci (!!!). Babcia po posileniu biednych turystów
islandzkim jedzeniem, spojrzała fachowym okiem na mapę, zakreślając miejsca godne zobaczenia.
Najbliższym okazał się być słynny gejzer, gdzie Halldór postanowił nas podrzucić (około 60 km).
Już z daleka ukazał się wdzięczny widok strzelającego raz wyżej raz niżej, Strokkura. Potem fotki
przy mocnym islandzkim słońcu i następny stop tym razem do wodospadu Gullfoss - kolejna niesamowita
atrakcja, a to wszystko w mniej niż 24 godziny od przylotu. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że tego dnia
czeka nas dużo, dużo więcej. Za Gullfossem kończy się asfaltowa droga, z daleka błyszczą pokryte
lodem szczyty gór. Wiedzieliśmy tylko, że 15 km dalej na północ jest chatka gdzie można spać.
Machnęliśmy na kilka samochodów, które jechały w tamta stronę ale bezskutecznie. Zaczęliśmy iść.
Za 3 może 4 kilometry kolejne machnięcie, tym razem kierowca zatrzymał się. Huraaaaa!!! Jedziemy
z parą z Meksyku. Carla i Alan. Nie znają kraju tak jak my, zatem postanawiamy posłuchać rady
znajomych i proponujemy miejsce, gdzie lodowiec Langjökull kończy się tworząc malownicze jezioro.
Jest fantastycznie. Jeszcze tylko kąpiel w rzece lodowcowej i pierwszy dzień dobiega końca...
Potem już z górki. Carla i Alan zabierają nas razem ze sobą do środka wyspy.
Wspaniały geotermalny obszar Kerlingarfjöll.
Tym razem śpimy na kampie. Głupio nam iść za górę, gdzie już nie trzeba płacić, od naszych
zmotoryzowanych dobroczyńców. Trudno. Odbijemy sobie innym razem. Kolejny dzień, dalej razem
do drogi nr 1 wyjeżdżamy ze środka wyspy i jedziemy do Akureyri. Ostatecznie rozstajemy się
przy Goðafoss. Oni jada nad Mývatn. My - gdzie będzie stop. W końcu jedziemy do
Húsavíku i dalej do ogromnego kanionu - Ábsbyrgi. W Ábsbyrgi znowu nie
można kampować poza wyznaczonym miejscem. Już późno, trzeba zrobić pomidorową, w sumie to
może nam też nie do końca chce się szukać. Cóż, znowu płacimy za kampa. Rano zwiedzamy kanion -
kolejna fantastyczna rzecz, nawet nie zwróciliśmy uwagi, że od czasu wyruszenia z domu minęło
zaledwie kilka dni...
Utknęliśmy. Pierwszy raz stoimy kilka godzin w końcu jednak udało się, docieramy do
najpotężniejszych wodospadów Islandii, ale też i Europy (Dettifoss). Rzecz nie do opisania.
Kolejna niespodzianka przyrody. Jest już późno wiec przy wodospadach już prawie nie ma nikogo.
Powrót zapowiada się kiepsko, żeby tylko nie utknąć. Stoimy...
W końcu zabierają nas Włosi, źle im tu - zimno i zbyt jasno żeby spać... Docieramy nad Mývatn,
obszar intensywnej działalności geotermalnej. Dookoła tabliczki o występowaniu szkodliwych oparów...
Znowu musimy spać na kampie. Widoki kolejnego dnia wynagradzają wszelkie problemy finansowe. Wulkan
Krafla, krater Víti, fumarole, obszar gorących źródeł, kąpiel w jaskini z ciepłą wodą. Wieczorem
zwijamy sprzęt i kolejny stop. Pierwszy islandzki tir. Gość nie rozumie słowa po angielsku, ale
pokazujemy mu skrzyżowanie na mapie. Dziwi się tylko, że chcemy wysiąść w środku pustki. Skrzyżowanie
z drogą do Askji, czekamy na kolejną szansę.
Tego dnia niestety nie nadeszła. Śpimy gdzieś w środku pustkowia. Następnego dnia też nienajlepiej.
Po kilku godzinach decydujemy się pominąć Askję, cóż mamy tylko nadzieje, że uda nam się tam kiedyś
dotrzeć.
Znowu stop. Jedna czy dwie przesiadki, w końcu zabiera nas pani z dwójką dzieci. Przystanek
na lody dla maluchów. Zostajemy sami w aucie z kluczykami do najnowszego Mitsubishi Pajero. Tacy są
Islandczycy. Przynajmniej Ci, których mieliśmy okazję spotkać. Docieramy do Reyðarfjörður,
też na kemping, tyle, że ten jest za darmo. Super. Zostajemy tu dwa dni. Trzeba troszkę odpocząć,
wysuszyć rzeczy. Majestatyczne fiordy górują nad miastem. Z dołu wyglądają na tyle prosto, że
postanawiamy zrobić sobie wycieczkę na jeden z bliższych. Okazuje się niestety, że zdobycie szczytu
wymaga nieco więcej czasu, niż przewidzieliśmy na popołudniowy spacerek. Ale widoki z jakiś 700 m n.p.m.
i tak były fantastyczne. Na dole przy naszym stoliku kempingowym pojawili się nowi goście. Państwo z
Niemiec. Rozmowa toczy się jak zwykle, co robicie, skąd, gdzie, jak. W czasie rozmowy Pat wpada na
pomysł i mówi: o jadą państwo w tą samą stronę co my, może się spotkamy, jak wy będziecie jechać a
my łapać stopa. To było strategiczne zagranie i opłaciło się, cały następny dzień spędziliśmy z Ute
i Christianem, oglądając niesamowite małe, zapomniane wioski rybackie, czarne plaże, a nawet zbiory
muzeum geologicznego. Objazd po fiordach zakończył się w miejscowości Höfn, niestety znowu na
kempingu, ale zmęczenie i brzydka pogoda spowodowały, że nie staraliśmy się szukać nowego miejsca.
Kolejny ranek, kolejna szansa na stopa. Tym razem szczęście znowu było po naszej stronie.
Po kilku minutach zatrzymał się czarny sportowy samochód. W ciągu kilku chwil byliśmy nad Zatoką
Jökullsárlón. Cudowne miejsce, góry lodowe pływające po niewielkiej zatoce. Kolejny raz byliśmy
zaskoczeni islandzką przyrodą. Choć mieliśmy jeszcze dużo czasu tego dnia Patryk stwierdził, że
zostaniemy tutaj na noc. Zostaliśmy i była to chyba najlepsza decyzja. Następnego ranka ukazał
się nam w całej okazałości najwyższy szczyt Islandii - Hvannadalshnúkur. Zanim zebraliśmy
namiot, okazało się, że na niewielki parking zjechała już całkiem spora grupa turystów.
Postanowiliśmy jak najszybciej uciec w nieco spokojniejsze obszary. Niestety; 6 godzin. Tyle
czekaliśmy na stopa. Wszyscy odwiedzający to miejsce przyjeżdżali malutkimi samochodzikami z
wypożyczalni i widocznie nie mieli ochoty na dodatkowe towarzystwo z wielkimi plecakami. W końcu
jednak udało się nam dotrzeć do Parku Narodowego Skaftafell. Kolejne powalające miejsce. Szybkie
zwiedzanie. Wodospad. Lodowce, znowu mnóstwo zdjęć. Kąpiel na kempingu i ucieczka od biwakującego
tam tłumu. Znowu szybki stop tym razem do Kirkjubarklaustur. "Nocne" zwiedzanie miasta w poszukiwaniu
miejsca na nocleg. W końcu lądujemy na kampie, jednak jest już zbyt późno żeby ktoś chciał nas
tam skasować. I tym razem mamy szczęście. Rano jest wyjątkowo ciepło, może nawet 20°C, to dla
Islandczyków prawdziwy upał. Tym razem też mamy mały problem z wydostaniem się z miasta. Stoimy
ponad godzinę, aż w końcu udaje nam się z cudem upchnąć do kolejnego auta. Wysiadamy po kilku
kilometrach, próbując złapać coś na bocznej drodze do Landmannalaugar. Bezskutecznie, wracamy
wiec na "jedynkę" i już po chwili jedziemy w kierunku Vík. Klify Víku to miejsce, gdzie
można spotkać śmiesznego ptaszka, typowego dla obszarów północnych - maskonura. Krótka wspinaczka
i naszym oczom ukazuje się kolorowy dzióbek maskonura. Miłe miejsce, ale chcemy jeszcze tyle zobaczyć.
Jedziemy dalej, tym razem do wodospadu Skógafoss. Wodospad ładny, nawet bardzo, ale w tym momencie
jest to już dla nas po prostu kolejne, super miejsce. I dalej do Hella. Prawie zamknęliśmy koło.
Nocleg gdzieś przy drodze i powrót do Selfoss. Rankiem znowu kilka stopów, w końcu miła starsza
pani zawozi nas do Þingvellir. Lądujemy na kampie, ale ten jest wyjątkowo tani jak na
Islandzkie warunki. Spotykamy tu jedynych jak dotąd Polaków, w dodatku 3 niezależne ekipy.
Miłe miejsce. Najstarszy parlament, strefa ryftowa, darmowe zwiedzanie, piwo z rodakami,
wymiana doświadczeń. Nie ma sensu jednak zostawać tu na dłużej. Następnego dnia rano ruszamy dalej.
Najpierw próba gorszą drogą w lepsze miejsca, bezskuteczna. Wracamy wiec do jedynki. Kilka stopów,
podziemny tunel, w końcu wieczorem jesteśmy u nasady Północno Zachodniego Półwyspu. Cel -
Ísafjörður. Spróbujemy następnego dnia. Tym razem znowu śpimy gdzieś z dala
od cywilizacji...
Ranek bez żadnego rezultatu. Do Ísafjörður daleko. Może braknąć czasu na
powrót do samolotu, lepiej zawrócić od razu. Znowu nic, pustka na drodze. Po kilku godzinach
ratuje nas Stan, ze swoją ciężarówką z mlekiem. Fantastyczny facet. Tym razem szczęście
ponownie się uśmiechnęło. Dziś wieczór śpimy pod dachem, na farmie Stana, z jego żoną i 4
miesięcznym synkiem...
Dalej do Grundarfjörður, fatalna pogoda. Wiatr tak silny, że utrudnia
chodzenie. Znowu stop, szybko idzie, ale na krótkie odległości. Zatrzymują się chyba z litości
przy dwóch ludkach stojących w tej ulewie. Ólafsvík. Jesteśmy uziemieni na 2 dni na jakimś
opuszczonym kempingu. Pierwsza noc w namiocie. Tragedia. Druga w domku z umywalkami, trochę
spokojniejsza. Zresztą śmiesznie wyglądał namiot rozbity w środku. Następnego dnia w końcu
się przejaśnia. O dziwo nie ma problemów ze stopem. I tym razem ratują nas turyści z Niemiec.
Wymarzony stop. Jazda z zatrzymywaniem się i zwiedzaniem po drodze.
Objeżdżamy półwysep i wracamy do Borgarnes. Śpimy przy drodze, ponoć to jakiś kamping, choć
zupełnie nie wygląda. Następnego dnia znowu problem ze stopem. Nie jest najgorzej. Zabiera
nas młoda mama z dwójką pociech wieku około 2 i 3 latka, które niemiłosiernie plują, gryzą,
krzyczą i nie sposób ich uciszyć. Ania siedzi z tyłu między dwoma fotelikami robiąc miny do
dzieciaków, ale islandzkie dzieci, nie bardzo rozumieją co to znaczy być grzecznym. Trudno.
Ich mamusia i tak jest super. Odwozi nas do Húsafell, choć to zupełnie nie po drodze.
Znowu darmowe spanie. Miła okolica. Lodowiec Ok, Barnafoss i wodospad wypływający spod lawy.
Trzeba jednak pomału wracać. Za 3 dni samolot. Trochę stania na stopa, ale potem już idzie
gładko, o dziwo jeszcze tego samego dnia jesteśmy za Reykjavíkiem, tym razem znowu na
kampie i to bardzo nie tanim, w Hafnarfjörður. Przedostatnia noc. Rano kolejny stop,
ostatni cel - Blue Lagoon. Ale to jeszcze nie dziś. Szukając miejsca w lawie na namiot, w końcu
trafiamy na shelter. W Islandii jest ich ponoć więcej, ale jakoś nie mieliśmy szczęścia spać w
nich. Trudno. Domek jest bardzo zadbany, no i za darmo. Noc pod dachem. Cały następny dzień
mamy zarezerwowany na kąpiel w Lagunie. Fantastyczna sprawa. Ostatnie autostopy. Tym razem
prawie do samego lotniska. Śpimy w centrum Keflavíku na opuszczonym kampingu. Nowe plany
podróży, myśli o powrocie do domu. Jeszcze tu wrócimy, chyba... Póki co czas do domu. Kolejny ranek.
Droga na lotnisko, do przejścia kilka kilometrów, a do samolotu jeszcze kilka godzin. Leje jak
nigdy dotąd. Tak żegna nas Islandia...
Ania Pasek i Patryk Pisarski
W dniu 6 lipca 2007 r. dotarła do nas smutna wiadomość, że Ania zginęła podczas wspinaczki na Mont Blanc. Dzięki swoim wyprawom i opisom swych dokonań pamięć o Niej będzie trwać wśród tych, którzy podążą Jej śladami.